To były piękne wakacje. Miłe urozmaicenie od codziennego, choć wciąż pięknego życia. Leciałam samolotem i obserwowałam niebo zza okna. Chmury przypominały bitą śmietanę a słońce świeciło subtelnie. Zaczęliśmy lądować. Po kilku minutach byłam już na polskiej ziemi. Ale co się stało? Gdzie podział się ten rajski krajobraz, dlaczego wokół było tak pochmurno i zanosiło się na deszcz?
Minął rok, może dwa od tamtego powrotu z wakacji. A ja siedziałam na środku pokoju i zastanawiałam się, dlaczego muszę tak długo czekać. Wiem, każdy z nas na coś czeka. Ale czułam po części zawiedziona, trochę zrezygnowana. Czekałam już sześć, może siedem lat. Marzeniem a jednocześnie najgłębszym pragnieniem było nawrócenie się bliskiej mi osoby. Nawrócenie? Tak, chciałam by Bóg był obecny w jej życiu a nie tylko w słowach jej pieśni. Chciałam, by dzięki poznaniu Jezusa ten mężczyzna był w stanie porzucić swój nałóg. Chciałam do tego stopnia, że zaczęłam się gorliwie i żarliwie modlić. Myślę, że w czasach pośpiechu i zabiegania coraz trudniej podjąć regularną modlitwę w konkretnej intencji. Wciąż poruszają mnie słowa: „Otrzymacie wszystko, o co na modlitwie z wiarą prosić będziecie” (Mt 21,22). Czy rzeczywiście czerpię pełnymi garściami z tej Bożej obietnicy?
W tamtym czasie, byłam niezwykle zdeterminowana. Wstawałam krótko po 5 nad ranem, by zdążyć się pomodlić przed pójściem do szkoły. Byłam wtedy w liceum. Po powrocie ze szkoły „zmuszałam” swoje ciało do modlitwy, choć byłam zmęczona po całym dniu. Zmuszałam ciało, bo mojego ducha nie trzeba było do niczego przekonywać 🙂 Pościłam. W tamtym czasie najcenniejszą dla mnie rzeczą z życia codziennego było oglądanie telewizji. Najpierw zrezygnowałam z niej na miesiąc w okresie Wielkiego Postu. Potem doszłam jednak do wniosku, że od Pisma Świętego lepiej znam program telewizyjny. Postanowiłam więc, z pełną odpowiedzialnością, że nie obejrzę telewizji dopóki nie przeczytam całej Biblii. To było ciekawe dziewięć miesięcy. Wiecie, ile na tym zyskałam?! I nie dlatego, że telewizja jest z gruntu zła. Przybliżyłam się do Boga, moja wiara wzrosła, moi bliscy zaczęli zauważać we mnie jakąś „przemianę”. Nie umieli tego określić, ale podobało im się to, jaka wtedy byłam. I po tym okresie tylu wysiłków znalazłam się na podłodze w moim pokoju, konkretnie między regałem a biurkiem. Pewnie można było upaść niżej…
Zapłakana, zaczęłam się zastanawiać nad sytuacją, w której się znalazłam. I wtedy usłyszałam cichy, znajomy już mi szept. Bóg przypomniał mi tamto lądowanie. Nad całą tą sytuacją już dawno świeci słońce, tylko jego promienie jeszcze do mnie nie dotarły. Zupełnie jak przy tamtym lądowaniu – w końcu deszczowe chmury zostały rozproszone. Już nie tylko niebo, ale też i ziemia mogły cieszyć się piękną pogodą.
W tamtym momencie musiałam zaufać Boga. Nie mamy innego wyjścia. On już ma rozwiązanie, widzi nas cieszących się ze spełnionej obietnicy, nie może się wręcz tego doczekać. Cóż, czasem jednak trzeba zaczekać, ale Bóg ze wszystkiego potrafi wyciągnąć dobro!
Doczekałam się spełnienia mojego marzenia. Bóg zupełnie zaskoczył mnie czasem i okolicznościami jego spełnienia. I choć trwało to dłużej niż zakładałam, nie żałuję ani chwili: „A wiemy, że Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują, to jest z tymi, którzy według postanowienia jego są powołani” (List do Rzymian 8,28). Czyż to nie wspaniałe? Nic tylko się modlić 🙂
Photo by Nathan Dumlao on Unsplash