Randkowanie z mojej perspektywy zawsze było stratą czasu. Oczywiście jeśli rozumieć przez nie umawianie się z kolejnym i kolejnym chłopakiem, a nie poznawanie konkretnej osoby w kontekście ewentualnego małżeństwa. Kiedy chodziłam do liceum moje koleżanki w większości miały już chłopaków. Niektóre już rozpoczęły współżycie. Naprawdę nigdy tego nie rozumiałam. Podchodziły do mnie takie podekscytowane, opowiadały jaki to ich chłopak nie jest niesamowity i jaka to nie jest wielkie zakochanie. W mojej głowie jednak zawsze pojawiała się myśl, że w takim wieku szansa na przetrwanie tej relacji jest bardzo mała. I tak też zazwyczaj się to kończyło. Dziewczyna miała złamane serce, by po jakimś czasie mieć kolejnego chłopaka. Dla mnie to była czysta strata czasu.
Kiedy poszłam na studia sprawy zaczęły jednak wyglądać nieco inaczej. Pamiętam, że kiedy pakowałam ostatnie rzeczy do akademika, nagle dotarła do mnie zaskakująca wtedy myśl: „Być może spotkam tam mojego przyszłego męża!”. Byłam szczęśliwa i przerażona jednocześnie. To, co wyniosłam z domu, to przekonanie, że wybór małżonka jest, poza decyzją pójścia za Bogiem, najważniejszym krokiem w moim życiu.
Nie powiem nie, nie powiem tak
Jeśli chodzi o moje podejście do mężczyzn – zdecydowałam, że każdemu zainteresowanemu mną dam szansę. Jeśli chłopak zapraszał mnie na kawę, np. kolega z roku, przeważnie się zgadzałam. Takie spotkanie nigdy nie było czymś zobowiązującym a w moim przekonaniu była to świetna okazja również do wartościowych rozmów. Nie robiłam jednak niczego w tajemnicy. Radziłam się moich wierzących, bardziej doświadczonych kobiet. Często przed takim spotkaniem modliłyśmy się wspólnie, by Bóg chronił mnie i moje serce, by zatroszczył się też o tego chłopaka.
To się opłaca!
To co mi się w sobie podoba, a co musiałam wypracować, to brak zawstydzenia z powodu mojej wiary. Jestem dumna z bycia chrześcijanką i czerpię ogromną radość z bycia blisko Boga. Kiedy miałam dziewiętnaście lat, weszłam w swoją pierwszą relację z chłopakiem. Wtedy to było takie niesamowite, uskrzydlające i tak bardzo niedojrzałe i płoche jednocześnie. W tej relacji, która trwała jedynie kilka tygodni, popełniłam jeden zasadniczy błąd – zaczęłam wstydzić się tego, kim jestem i w co wierzę. Starałam się jak najbardziej ukryć siebie, by jak najbardziej dopasować się do wizji idealnej dziewczyny. A to poczucie niepewności uświadomiło mi, że mam istotne braki w rozwoju mojej tożsamości Dziecka Bożego. Zrezygnowałam z tej relacji, ponieważ wiedziałam w głębi serca, że to nie jest osoba dla mnie. Zdecydowałam się na krok posłuszeństwa, co nie było wtedy dla mnie łatwe. Ale dzięki temu mogła się rozpocząć moja wspaniała podróż z Bogiem. Przez kolejne 3 lata Bóg bardzo pracował w moim sercu. Uczył poprzez wierzących wokół mnie, pocieszał, okazywał miłość. To był też czas kiedy zaczęłam przewlekle chorować, cierpiałam na bezsenność, walczyłam ze stanami depresyjnymi, a Bóg wychodził ku mnie i pocieszał. Nigdy tego nie zapomnę – w tym najtrudniejszym wtedy czasie w życiu – Bóg w bardzo wyraźny sposób utwierdzał mnie w tym, że naprawdę jestem Jego Córką, że mogę Mu zaufać, w każdej dziedzinie życia. Któregoś razu poszłam do sklepu, zrobiło mi się jakoś tak smutno, zapytałam się w myślach: „Boże czy Ty jeszcze w ogóle o mnie pamiętasz i kochasz mnie?„. Wchodząc do marketu minęłam automaty z zabawkami dla dzieci. Wiecie, trzeba wrzucić do nich 2 zł i wypada losowa zabawka. Przypomniało mi się dzieciństwo i stwierdziłam, że na poprawę humoru wylosuję sobie taką małą zabawkę. I wiecie co wylosowałam? Gumową opaskę z napisem I love you. Mam tę opaskę do dziś, bo przypomina mi o tym, w jak czasem niespodziewany i nieoczywisty sposób Bóg odpowiada na nasze westchnienia czy modlitwy. Kiedy przechodziłam przez ten trudniejszy czas, w moim sercu pojawiało się coraz większe pragnienie, by kiedyś poznać Bożego mężczyznę, z którym spędzę całe życie. Jednak nie czułam się zdesperowana. Było mi dobrze sama ze sobą, a też nie oczekiwałam, że mając 21-22 lat muszę już kogoś poznać. Bóg jednak poruszył moje serce do tego, by codziennie modlić się za swojego przyszłego męża oraz wierzących współmałżonków dla moich przyjaciół. Przez kilka miesięcy, każdego wieczoru, chodziłam na spacer po okolicy i modliłam się. Brałam ze sobą mały notes (mam go do dziś), w którym miałam zapisane inspirujące wersety z Pisma Świętego. Ogłaszałam Boże obietnice nad swoim życiem. To był niezwykły czas, ale wymagał też nieco poświęcenia.
Miało być o randkowaniu…
Dlaczego nie przechodzę do sedna? Otóż moim zdaniem, żeby być gotowym do wejścia w relację z drugą osoba, musimy najpierw uporządkować swoje życie. Co mam na myśli? Czy możemy pomóc tonącej osoby, jeśli sami toniemy i potrzebujemy pomocy? Czy możemy pokochać drugą osobę i mieć zdrową relację, jeśli sami siebie nie potrafimy kochać? Zawsze starałam się jednocześnie być otwartą na Boże prowadzenie w dziedzinie poznania męża i koncentrować się na pogłębianiu relacji z Panem Bogiem. Musiałam przepracować wiele rzeczy w swoim sercu, by poczuć się choć odrobinę gotową na poznanie tej drugiej stronie. I też całkowicie oddałam stery Bogu w tej kwestii. Wiedziałam, że się zatroszczy, choć czasem moje serce wyrywało się do tego, żeby móc już kogoś pokochać.
Tak, Mariusz pojawił się w odpowiednim momencie. W takim, w którym w ogóle nie miałam ochoty wchodzić w żadną relację… A może po prostu wiedziałam, że to będzie ogromny wysiłek? Poznaliśmy się z Mariuszem na studiach, a kiedy po pierwszym roku przeniosłam się do Warszawy, nasz kontakt urwał się. Mój przyszły mąż zwiedział w tym czasie świat uczestnicząc w programach Erasmus, a ja próbowałam uporządkować swoje życie w stolicy. Tylko czasami wymieniliśmy kilka wiadomości, bo mieliśmy też wspólnych znajomych. Któregoś razu Mariusz zadzwonił do mnie i zaprosił mnie na wesele. Gdyby nie moja mama, prawdopodobnie bym odmówiła. Zgodziłam się, bo Mariusz zawsze był dla mnie niezwykle pomocny i dobrze czułam się w jego towarzystwie. I tak to się zaczęło…
Jednak priorytetem, od samego początku, było dla mnie to, żeby pokazać Mariuszowi, co jest dla mnie najważniejsze. Dwa dni po naszym wspólnym weselu, na którym zresztą świetnie się bawiliśmy, Mariusz przyjechał na letni obóz organizowany przez moją wspólnotę. Byłam prawie pewna, że się wycofa i nie spodoba mu się funkcjonowanie we wspólnocie. Jednak mimo trudnych sytuacji, on został… Pół roku później oficjalnie dołączył do naszej grupy, o czym powiedział mi dopiero po fakcie. Zrobił to ze względu na Boga, a nie na mnie. Zaczęliśmy się w sobie zakochiwać i stało się jasne, że to nie jest już tylko „przyjaźń”. I tak rozpoczęła się nasza 4-letnia podróż w kierunku małżeństwa. Chcecie wiedzieć więcej? Zapraszam do kolejnej części wpisu, w której opowiem, jak budowaliśmy naszą relację i dlaczego to tyle potrwało. Już za tydzień!
fot. Jakub Grabowski