Przed wszystkim nasze rodzicielstwo wynikało z miłości: z miłości zapraszaliśmy nasze dzieci na świat, z miłością traktowaliśmy je w czasie ciąży i z miłością po urodzeniu.
Objawiało się to w radości, że to dziecko jest – cieszyliśmy się jego obecnością. Byliśmy gotowi na wysiłek i poświęcenie w trosce o dzieci: naszego czasu, sił i środków.
Ale niezbywalną częścią tej troski było podarowanie naszym dzieciom kochających się rodziców – czyli miłość małżeńska moja i Mariolki była zawsze pierwotna wobec miłości do dzieci.
Ja jako ojciec „spinałem” całą tę rzeczywistość: aby wszystko funkcjonowało w harmonii, według priorytetów. Kluczowa była jedność między nami – w ogóle i w wychowaniu naszych pociech.
Od samego początku wiedzieliśmy, że chcemy wychować nasze pociechy na osoby o czystym, dobrym sercu, godne zaufania, prawe, pracowite. Fundamentem do tego miał być system wartości – a jego centrum żywa wiara chrześcijańska.
Sami już od czasu przed ślubem byliśmy gorąco zaangażowani w Ruch Oazowy oraz inne nurty odnowy Kościoła, więc nasze życie małżeńskie od początku koncentrowało się wokół świadomej wiary w Jezusa Chrystusa.
Tego samego pragnęliśmy dla naszych dzieci – i temu podporządkowywaliśmy nasze decyzje życiowe. Oczywiście nie chodziło nam o wprowadzenie dzieci a automatyzm religijny, ale o to, by zachwyciły się wspaniałym życiem w przyjaźni z Bogiem i same też zdecydowały się na tę drogę.
Jedną z naszych strategicznych decyzji życiowych było to, że nie będziemy naszych dzieci posyłać do placówek opiekuńczych zanim nie pójdą do szkoły. Mariolka była z nimi w domu, żyliśmy bardzo skromnie z jednej pensji, ale to była inwestycja w nasze dzieci. Mogły mieć radosne, beztroskie dzieciństwo, pełne twórczych atrakcji – w których wymyślaniu moja żona była niezmordowana.
Ja jako ojciec, stałem za tym w pełni i robiłem wszystko, aby Mariolka miała jak najlepsze warunki, by troszczyć się o dom i o dzieci. Doceniałem jej ciężką pracę i nigdy, przenigdy nie traktowałem, że ona „siedzi w domu z dziećmi”. Doceniałem jej ciężką pracę przy prowadzeniu domu i wychowaniu naszej trójki, byłem bardzo, bardzo wdzięczny i starałem się jej pomagać, kiedy tylko się dało.
Wiele modliliśmy się za dzieci, indywidualnie przedstawiając je Bogu. To była modlitwa systematyczna i zaplanowana – a nie tylko okazjonalna oraz wylewanie serca przed Bogiem – a nie tylko odmawianie modlitw w intencji dziecka. Modlitwa konkretna, ukierunkowana głównie na rozwój relacji dziecka z Bogiem.
Stałym elementem naszego życia domowego była pamięciowa nauka wersetów z Pisma Świętego. Dzieci widziały, że traktujemy Boga poważnie, że naprawdę żyjemy tym, co głosimy, że stosujemy Boże Słowo w życiu. Dbaliśmy też o to, aby miały właściwy obraz Boga – kochającego Ojca.
Rzecz jasna one przechodziły etapy rozwoju w wierze, od dziecięcej przez nastoletnią ku samodzielnej dorosłej.
Jednym z filarów było okazywanie dzieciom bezwarunkowej miłości: „Kocham Cię za to, że jesteś moim dzieckiem. Nie musisz zasłużyć na moją miłość, bo kocham Cię tylko za to, kim jesteś a nie za to, jaki jesteś”. Przy czym to wcale nie kłóciło się ze stawianiem wymagań i egzekwowaniem dyscypliny – byliśmy jak najdalsi od „rozpuszczania” dzieci.
Nasze plany i marzenia dotyczące dzieci się spełniły: obecnie są już 30+ i wszystkie żyją głęboką wiarą i są ludźmi godnymi zaufania. Jako ojciec jestem z nich bardzo dumny. 😊
Moją Mariolkę Bóg prawie 5 lat temu wezwał do wieczności – ale też zdążyła się tym nacieszyć.
Zdjęcie pochodzi z 2008 roku, zasoby własne Autora.