Moja rodzina od zawsze była blisko kościoła. Pierwsze wspomnienia z mojego dzieciństwa, związane z wiarą, to niedzielne spotkania wspólnoty po mszy (najbardziej zapamiętałam jednak ciastka) i rodzinne letnie obozy, w czasie których moi rodzice słuchali wykładów o małżeństwie, wierze i wychowaniu dzieci, a ja kolorowałam baranki i uczyłam się piosenek z pokazywaniem (do tej pory pamiętam piosenkę o Noem: „Pewnego dnia Noe do lasu wszedł, by zebrać wokół siebie wszystkie zwierzęta…”). Potem, w podstawówce, chodziłam na spotkania wspólnoty Dzieci Bożych. A raz w miesiącu, w czasie dnia skupienia wspólnoty, do której należeliśmy jako cała rodzina – my dzieci, wspólnie czytaliśmy książkę „Nie tak jak u zbójców” (nadal mam swoją muszlę, która jest jednym z motywów tej książki).
W szkole nie byłam lubiana. Byłam pulchna, nosiłam okulary, a swoje poczucie własnej wartości budowałam na wiedzy – więc inni postrzegali mnie jako kujona. Jednak bardzo chciałam, by mnie lubili, więc w gimnazjum zaczęłam trzymać się z tymi bardziej popularnymi dziewczynami. Niestety pozwoliłam, żeby to przyjaciele zaczęli mieć na mnie większy wpływ niż rodzice i wiara wyniesiona z domu. W liceum zaczęłam powoli odchodzić od Boga, chcąc stać się bardziej jak moi rówieśnicy. Wpakowałam się w kilka związków, które nie były dla mnie dobre, szukając miłości, akceptacji oraz poczucia własnej wartości i tożsamości w niewłaściwych miejscach. Moim przyjaciółkom z podstawówki, które próbowały być głosem rozsądku, powiedziałam nawet kiedyś, że jak będę chciała zepsuć swoje życie to zrobię to i zrobię to po swojemu. A kiedy Bóg w swej ogromnej mądrości odciął najbardziej toksyczną z tych relacji, miałam do Niego pretensje.
Następnie pojechałam na studia, ponad 500 km od rodzinnego domu. Z dala od rodziny, z którą byłam bardzo blisko, ze złamanym sercem. Dodatkowo zaliczyłam kryzys wiary. Chciałam odejść z kościoła, bo wszystko co działo się podczas Mszy św., stało się dla mnie pustym rytuałem, którego znaczenia nie rozumiałam. W tej desperacji prosiłam Boga o pomoc i On przyszedł z odpowiedzią w zupełnie niespodziewany sposób…
…spóźniłam się na pociąg do Gdańsk, którym miałam pojechać na przerwę Wielkanocną do domu i to zupełnie zmieniło moje życie.
Kilka tygodni wcześniej, przechodząc przez uczelnię, zauważyłam plakat zapowiadający rekolekcje Wielkopostne z Mariolą i Piotrem Wołochowiczami, na temat relacji chłopak-dziewczyna. Wiedziałam, kim są prowadzący, bo było to jedno z małżeństw, które prowadziło wykłady dla dorosłych, w czasie tych obozów, na które jeździliśmy jako rodzina, ponad 15 lat wcześniej.
Przekazałam to mojej współlokatorce Jadzi, która chodziła na wszystkie tego typu spotkania. Kiedy zaproponowała mi, żebym poszła z nią, odpowiedziałam, że mnie tego typu rzeczy nie interesują. Jadzia wróciła zachwycona i chciała kupić sobie jakieś książki, ale cały zestaw nie wchodził w rachubę na studencką kieszeń. Więc, kiedy następnego dnia pakowałam się do wyjazdu, zadzwoniliśmy do mojej mamy, żeby się zapytać, co z tych książek jest u nas w domu, żebym mogła po Świętych przywieźć je dla Jadzi. Na zakończenie, moja mama rzuciła, że Jadzia może pozdrowić Mariolę i Piotra, bo może pamiętają moich rodziców.
Właśnie przez te pogaduchy za długo zbierałam się na pociąg.
Wieczorem więc, zamiast siedzieć sama w pokoju i oglądać film czy serial, poszłam z Jadzią na te rekolekcje. A potem sama podeszłam do Wołochowiczów, pozdrowić ich od moich rodziców. Pamiętali. I wspaniała Ciocia Mariola – za zgodą moich rodziców – wręcz „porwała” mnie z Lublina, bo słusznie miała bardzo silne przekonanie, że zamiast pojechać porannym pociągiem do Gdańska, powinnam przyjść na ostatni dzień rekolekcji, a potem zostać z nimi w Warszawie do poniedziałku, żeby usłyszeć to, co mnie ominęło (kto miał okazję poznać śp. Mariolę Wołochowicz, ten wie, z jaką pasją mówiła o Bogu; wie, że rozpalała innych tak, że przekonywała nawet tych opornych).
I tak zostałam. Zostałam „na stałe”.
Niespodziewanie odkryłam, że wcześniej nigdy nie podjęłam świadomej decyzji oddania swojego życia Bogu. Że nie miałam takiego momentu, w którym wiarę przekazaną przez rodziców, przyjęłabym jako własną. Że nigdy nie miałam osobistej relacji z Bogiem, że mój obraz Jego był wręcz niewłaściwy. Wspólnota, którą prowadzili Mariola i Piotr Wołochowicz stała się moim duchowym domem.
Moi duchowi rodzice nie uprowadzili mnie fizycznie, ale porwali mnie swoją pasją dla Boga, za co jestem im z całego serca wdzięczna.
Za każdym razem mam łzy w oczach, gdy myślę sobie, jak Bóg to wszystko poprowadził: że to właśnie Mariola i Piotr mieli wykłady dla małżeństw na obozach, na które jeździliśmy rodziną; że moi rodzice mogli ich poznać osobiście i zaufać, żebym, mimo braku kontaktu przez dobre 10 lat, spędziła u nich weekend; że właśnie, kiedy byłam na pierwszym roku studiów głosili rekolekcje wielkopostne w Lublinie; że spóźniłam się na pociąg 3 minuty. I jeszcze, że to Mariola Wołochowicz przetłumaczyła książkę „Nie tak jak u zbójców”, która miała na mnie ogromny wpływ gdy dorastałam.
Bóg był zawsze na czas.
Mam nadzieję, że moje świadectwo zainspiruje Cię do zadania sobie pytania, czy już kiedyś świadomie oddałeś życie Jezusowi, czy ogłosiłeś Go swoim Panem i Zbawicielem. Czy może, tak jak dla mnie przez lata, jest to tylko wiara, pewna tradycja, którą wyniosłeś z domu.
„Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że JEZUS JEST PANEM, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych – osiągniesz zbawienie. Bo sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami – do zbawienia.”
Rz 10, 9-10
PS. A kiedy po raz pierwszy weszłam do mieszkania Wołochowiczów, w kuchni znalazłam zdjęcie, na którym jestem jako 3-latka, na pierwszym z tych rodzinnych obozów. A podczas, którychś z kolejnych odwiedzin, zauważyłam też zdjęcie ze spotkania inspirowanego książką ”Nie tak jak u zbójców”.
Bóg naprawdę wybrał dla mnie tą duchową rodzinę.
Na zdjęciu moja sczytana pierwsza edycja „Nie tak jak u zbojców” i moja muszla.