Świadectwo Magdy
Kiedy miałam 9 lat, a moi bracia odpowiednio 6 i 4 lata, moi rodzice zdecydowali się zostawić swoje prace zawodowe – Tata jako elektronik, a Mama jako germanistka – i zaczęli prowadzić Fundację Misja Służby Rodzinie. Oznaczało to, że będziemy żyli z darowizn innych ludzi. Dla mnie, jako dziecka, było to zupełnie normalne. Moi rodzice chcą poświęcić swój czas na pomoc ludziom? Super!
Dziś, w przeddzień jubileuszu 30.lecia Misji Służby Rodzinie, widzę jak naprawdę odważną i pełną zaufania Bogu decyzją, było zaangażowanie się przez moich rodziców w prowadzenie organizacji pozarządowej. Wtedy tzw. NGO-sów było niewiele a społeczeństwo, dopiero co po upadku komunizmu, nie było aż tak wdrożone w dobroczynność. A oni mieli na utrzymaniu trójkę dzieci!
Nigdy nam się finansowo nie przelewało, ale też nigdy na nic nie brakowało środków. Owszem, bywały momenty, kiedy Pan Bóg interweniował w ostatniej chwili z jakimiś naszymi potrzebami, ale to tym bardziej wzmacniało moją wiarę i normalność niezwykłego życia z Bogiem. Jeśli chcesz posłuchać o konkretnych historiach, obejrzyj odcinek #49 Boże cuda w moim życiu.
Może nie zawsze miałam najnowsze modne ubrania czy wszystkie wymarzone zabawki, ale miałam coś o wiele bardziej cennego.
Po pierwsze, miałam rodziców na stałe w domu, bo biuro przez wiele lat prowadzili z własnej sypialni. A to budowało nasze relacje. Mama zawsze czekała z ciepłym posiłkiem, gdy wracałam ze szkoły do domu, a Tata miał przestrzeń, żeby być dla mnie, kiedykolwiek czegoś potrzebowałam. M.in. towarzyszył mi na moich licznych egzaminach na prawo jazdy 😉 To codzienne życie rodzinne w wierze i autentyczny przykład rodziców, sprawiły, że sama wybrałam drogę życia z Bogiem.
Po drugie, uczestniczyłam w służbie moich rodziców. Nasze życie i Misja Służby Rodzinie się przeplatały. Jako dzieci, towarzyszyliśmy rodzicom w przeróżnych wykładach, wyjazdach, konferencjach – pomagając organizacyjnie czy sprzedając książki. Przy okazji słuchaliśmy tych różnych ważnych tematów nt. czystości przedmałżeńskiej, relacji damsko-męskich, biblijnego modelu małżeństwa i rodziny, a przede wszystkim jak ważna jest relacja z Bogiem i Jego fundament w całym życiu człowieka. Przesiąkałam tymi cennymi treściami i sama powoli zaczynałam nimi żyć.
Po trzecie, rodzice otworzyli moje serce na ludzi wokół. W naszym domu nieustannie ktoś przebywał – studenci, matki potrzebujące rady, małżeństwa w kryzysie. A moi rodzice karmili ich fizycznie i duchowo. Na 8 lat, do mojego niewielkiego pokoju, przygarnęłam koleżankę, a na 3 z tych 8 jeszcze drugą – obie z innych miast, potrzebujące mieszkania, ale też rodzinnego ciepła.
Po czwarte, choć nie mieliśmy mnóstwa pieniędzy, Pan Bóg otwierał nam tak ogromne możliwości, o jakich byśmy nawet nie marzyli. Właściwie co roku ktoś z zagranicy – Niemcy, Austria, Szwajcaria, Dania – zapraszał nas, żebyśmy jako rodzina służąca Bogu spędzili wakacje w miłym miejscu. Czasem zapraszali nas do domu, czasem wynajmowali nam osobne miejsce, a jeszcze w innych przypadkach zapraszali na obozy rodzinne. Zazwyczaj pokrywali koszty naszego mieszkania, jedzenia a nierzadko dawali kieszonkowe. Ileż to razy wracaliśmy z większą ilością gotówki niż przed wyjazdem! A do tego objeździliśmy nie tylko piękne miejsca, ale także wiele parków rozrywki, aquaparków czy innych atrakcji. Wszystko z Bożej łaski, bo naprawdę na to by nam nie starczyło pieniędzy.
Praca, a właściwie służba, moich rodziców, zapewniła mi wspaniałe i bardzo wyjątkowe dzieciństwo, a co więcej zbudowała solidny fundament nie tylko do bliskiej relacji z Panem Bogiem, ale ugruntowanego życia w Jego wartościach. Do tego, otworzyła mi oczy, jak wiele mogę i powinnam działać dla dobra ludzi wokół a wszystko na Jego chwałę. Zatem fakt, że piszę książki i założyłam fundację nie powinien nikogo dziwić. Biorę przykład z najlepszych 😀
Z całego serca dziękuję Bogu za moich rodziców i 30 lat działalności ich Fundacji Misja Służby Rodzinie. Mamy już z nami nie ma od ponad 6 lat, ale Tata dzielnie działa dalej! Czekam już na kolejne jubileusze!
Świadectwo Kai
Prawie 21 lat temu wysłuchanie pewnej audycji w radiu na zawsze zmieniło bieg życia naszej rodziny. Moi rodzice wychowywali wtedy trójkę małych dzieci: mnie (7 lat), Tymka (3 lata) i Zuzię (1 rok). Co wiem z opowiadań, zupełnie sobie z nami nie radzili. Zwłaszcza z najmłodszą, która swoim uporem i krzykiem potrafiła postawić w gotowości całe osiedle. To był czas, kiedy moja mama, która przez całe życie była „wierzącą, ale niepraktykującą katoliczką”, szczerze nawróciła się do Boga. Zaczęła czytać Pismo Święte, chodzić na przykościelne spotkania wspólnoty i bardzo poważnie podchodzić do kwestii wiary. Podobnej zmiany zapragnęła dla swojego małżeństwa i dzieci. Szukała jakiś ciekawych rekolekcji dla rodzin, podsuwała tacie coraz to inne pomysły, do których nie był on jednak przekonany. Pewnego wieczora włączyła Radio Maryja. Akurat leciała w nim audycja na temat wychowywania dzieci, której gośćmi byli Mariola i Piotr Wołochowicze – prowadzili Fundację Misja Służby Rodzinie i organizowali coroczne wyjazdy dla matek z dziećmi nad polskim morzem. Mama słuchała audycji z wielkim zaciekawieniem, od razu zadzwoniła do taty, który jadąc samochodem również zaczął jej słuchać. Zgodnie stwierdzili, że na wyjazd organizowany przez tych ludzi, z chęcią by pojechali. Mamie udało się dodzwonić do radia w paśmie pytań od słuchaczy. Przedstawiła się jako Asia i Piotr z Torunia. Powiedziała, że bardzo chciałaby wziąć udział w orgaznizowanym przez Wołochowiczów obozie i zapytała, czy istnieje taka możliwość. Entuzjazm Piotra i Marioli bardzo ją zaskoczył. Zaprosili mamę i całą jej rodzinę na obóz na Helu, który miał się zacząć już niebawem.
Z perspektywy siedmiolatki pamiętam to zamieszanie, które towarzyszyło naszemu wyjazdowi. Ponieważ obóz miał mieć miejsce na polu kempingowym, rodzice wypożyczyli przyczepę, spakowali mnóstwo sprzętu. Mama zachęciła do wyjazdu swoją przyjaciółkę i jej małego synka. Spakowani, pod sam dach, wyruszyliśmy w drogę. Po kilku godzinach dotarliśmy pod wskazany adres. Wysiadłam z auta. Piasek, zatoka, słońce, będzie gdzie się pobawić – pomyślałam. Zza jednej z przyczep wyszła jakaś pani w kolorowej sukience, to była ciocia Mariola. Zapytała się nas, do kogo przyjechaliśmy. Trzeba było widzieć to zdziwienie na twarzy moich rodziców. Mama tłumaczy, że jest tą słuchaczką audycji, którą później Wołochowicze zaprosili na obóz. Wujek Piotr, który w międzyczasie do nas dołączył, stanowczo zaprzecza, że taka sytuacja miała miejsce. Tacie podnosi się ciśnienie. Ja już bym chciała pójść się pobawić. Zuzia zaczyna płakać. Tymek od kilku minut biega już gdzieś z łopatką. Dorośli wciąż dyskutują, ale przestaję już ich słuchać, wyczuwam za to dziwną atmosferę i zastanawiam się, czy jednak zaraz nie wrócimy do domu. Szkoda, lubię morze.
Nieporozumienie wyjaśniło się bardzo szybko. W trakcie rozmów z Wołochowiczami moi rodzice zostali wzięci za znajomych Marioli i Piotra – Asię i Piotra, którzy również mieszkali w Toruniu. I tylko dlatego nasza rodzina dostała zaproszenie na letni obóz, który z zasady nie był przeznaczony dla każdego chętnego. Sytuacja była na tyle zaskakująca, że stwierdzono, że w zaistniałych okolicznościach powinniśmy zostać na obozie. Obie strony czuły, że nie ma przypadków i z jakiegoś powodu doszło do takiej zabawnej pomyłki. Choć mojego tatę bawiła ona najmniej 😊.
Ten pierwszy obóz w Chałupach był początkiem bardzo satysfakcjonującej, trudnej i żmudnej drogi dla całej naszej rodziny. Rodzice uczyli się budować swoją relację z Bogiem, wychowywać nas we właściwy sposób. Bóg wywrócił nasz świat do góry nogami, by zbudować coś lepszego. Dziś, po ponad dwudziestu latach, wciąż jestem blisko Fundacji Misji Służby Rodziny. To wielkie błogosławieństwo móc wzrastać w towarzystwie ludzi, dla których Jezus Chrystus jest najważniejszy. Głębokie relacje, które ukształtowały się przez ten czas są nie tylko wielką radością, ale i okazją do kształtowania charakteru. Przez te wszystkie lata doświadczyłam ogromnego wsparcia i troski, przechodząc przez kolejne etapy życia. Już nie mogę się doczekać na to, jakie jeszcze „przypadki” są przed nami!
Świadectwo Justyny
Zawsze jestem poruszona, gdy słucham świadectw innych osób, jak Bóg spowodował, że spotkali kogoś z Fundacji Misja Służby Rodzinie, zostali na dłużej a w efekcie Pan Bóg połączył nas wszystkich, nie tylko w jeden zespół wolontariuszy, ale też we wspólnotę. I niezwykle porusza mnie to, jak On przeplatał przez lata moją drogę życiową z Wołochowiczami i Misją, aż stali się moją duchową rodziną a potem przez kilka lat byłam etatowym pracownikiem w ich fundacji.
Wszystko zaczęło się w 1993 r. kiedy moi rodzice brali udział w letnim obozie organizowanym przez ich wspólnotę. Niewiele pamiętam z tego obozu, bo miałam niecałe 4 lata. Ze zdjęć i opowieści wiem, że wykłady dla małżeństw prowadzili wtedy Mariola i Piotr Wołochowiczowie, którzy przyjechali specjalnie z Warszawy nad morze. Byli też gośćmi kolejnego obozu, z którego Mariolę zapamiętałam jako „Ciocię w kolorowym czepku, który wygadał jak sałata”.
Dzięki Wołochowiczom trafiła do nas książka „Nie tak jak u zbójców”, która bardzo mocno wpłynęła na rozwój duchowy mój i moich braci. Nawet w czasie dnia skupienia wspólnoty, kiedy rodzice mieli swoje tematy, dla nas było spotkanie „Dzieci króla”. Mojej papierowej korony od lat już nie ma, ale muszlę (pewien symbol z książki) dalej przechowuję jako cenna pamiątkę. Więcej o książce przeczytasz w moich wpisach „Dzieci Króla a nie żebracy” i „Święci i umiłowani”.
Kolejnym ważnym momentem, kiedy Bóg połączył moje drogi z Misją, było spotkanie dla młodzieży „Młodzi i Miłość”. Byłam wtedy w gimnazjom. W czasie tego spotkania, Wołochowiczowie razem z całym zespołem młodzieży, odgrywali scenki pokazujące niewłaściwe obrazy Boga, jakie możemy mieć. W naszym rodzinnym domu w biblioteczce leżały wszystkie książki Wołochowiczów, więc z nazwiska wiedziałam kto to jest, jednak nasze spotkania były bardzo sporadyczne ze względu na dużą odległość nas dzielącą. Dlatego nawet nie podeszłam do nich się przywitać, czego teraz żałuję.
Pierwszy rok studiów był dla mnie naprawdę trudny – sama 500 km od rodziny i ze złamanym sercem, bo przed wyjazdem na studia rozstałam się z chłopakiem. Dalej chodziłam do kościoła, ale tak naprawdę byłam daleko od Boga. Pewnego dnia, przechodząc przez uczelnię, zauważyłam plakat zapowiadający rekolekcje Wielkopostne z Mariolą i Piotrem Wołochowiczami, na temat relacji chłopak-dziewczyna. Wiedziałam, kim są prowadzący i że powinnam powiedzieć o tym spotkaniu współlokatorce, która chodziła na wszystkie tego typu spotkania. Kiedy zaproponowała mi, żebym poszła z nią, odpowiedziałam, że mnie tego typu rzeczy nie interesują.
Jadzia wróciła zachwycona i chciała kupić sobie jakieś książki, ale cały zestaw nie wchodził w rachubę na studencką kieszeń. Więc, kiedy następnego dnia pakowałam się do wyjazdu, zadzwoniliśmy do mojej mamy, żeby się zapytać, co z tych książek jest u nas w domu, żebym mogła po świętach przywieźć je dla Jadzi. Na zakończenie moja mama rzuciła, że Jadzia może pozdrowić Mariolę i Piotra, bo może pamiętają ją i mojego Tatę.
Właśnie przez te rozmowy spóźniłam się na pociąg. Wieczorem więc, zamiast siedzieć sama w pokoju i oglądać film czy serial, poszłam z Jadzią na te rekolekcje. A potem sama podeszłam do Wołochowiczów, pozdrowić ich od moich rodziców. Pamiętali. I wspaniała Ciocia Mariola – za zgodą moich rodziców – wręcz „porwała” mnie z Lublina, bo słusznie miała bardzo silne przekonanie, że zamiast pojechać porannym pociągiem do Gdańska, powinnam przyjść na ostatni dzień rekolekcji, a potem zostać z nimi w Warszawie do poniedziałku, żeby usłyszeć to, co mnie ominęło, bo prowadzili kolejne rekolekcje (kto miał okazję poznać śp. Mariolę Wołochowicz, ten wie, z jaką pasją mówiła o Bogu; wie, że rozpalała innych tak, że przekonywała nawet tych opornych).
I tak zostałam. Zostałam „na stałe”.
Dzięki Wołochowiczom i ich wieloletniej służbie dla Boga, po pierwsze odkryłam, co to znaczy mieć osobista relację z Nim. Po drugie, dzięki dorobkowi Trobischów i dorobkowi Misji, poukładałam sobie, jak powinny wyglądać oddające Bogu chwałę relacje damsko-męskie. A po trzecie, dowiedziałam się, że jesteśmy powołani do czegoś więcej niż tylko troska o własne potrzeby, dom i rodzinę.
Serce każdej z nas trzech – Magdy, Kai i Justyny – przepełnia ogromna wdzięczność za te 30 lat, kiedy istnieje Misja Służby Rodzinie i lata wiernej pracy Piotra Wołochowicza i śp. Marioli Wołochowicz. Za godziny rozmów, modlitw i kształtowania naszych charakterów. A także za wyposażenie nas do służby, dzięki czemu miałyśmy odwagę, by duże marzenia zamienić w konkretne projekty i stworzyć Żyj Pełnią Życia.